wtorek, 29 marca 2016

#0.

Moje życie to ciągła gonitwa. Oglądam się za siebie. Wiecznie. Słyszę moje imię. Jego głos. Nie chcę go słyszeć. Krzyczę, żeby przestał. Milknie razem z trzepotem skrzydeł kilku gołębi odstraszonych hałasem. Gdziekolwiek nie spojrzę - widzę go. Dokładnie takiego samego, jakiego zapamiętałam sprzed roku. Po raz kolejny rozdzieram spokój szarego listopadowego dnia moim krzykiem. Boże, zabierz go. Nie chcę go oglądać. Nie mogę. Nie jestem w stanie. 

Nie potrafię. Krzyczę. Boże.

Garstka ludzi spieszących za swoimi sprawami szybko odwraca ode mnie wzrok. Próbuje ukryć strach.
Ludzie się mnie boją. Myślą, że jestem opętana, że zaraz ich zaatakuję. Jestem potworem. Straszydłem, o którym opowiada się niegrzecznym dzieciom. Wyzwalam w innych strach. Czym różnię się od przestępców, morderców?

Niewidzialna ręka oplata moją szyję. Nie mogę oddychać. Tonę. Tonę. Tonę. Upadam.

Nie mogę upadać. Muszę wstać. Muszę iść go odwiedzić.

Nagle jakaś siła sprawia, że nogi same mnie niosą. Nie mam pojęcia jak tam trafiłam.
Niczym robot wypowiadam zaprogramowane we mnie trzy słowa.
- Mały znicz proszę.

Budzę się zlana potem. Moją czaszkę rozdziera krzyk. Ale nikt nie krzyczy. Nikogo tu nie ma. Jestem tylko ja. Ja i moja schizofrenia paranoidalna.

Zerkam na telefon. Siedemnasty listopada. Rok. Pieprzony rok.
Muszę iść.

Muszę iść go odwiedzić.

półtorej roku temu
- Ja, Krzysztof, biorę ciebie Stefanio za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.


Aż do śmierci.

~





Potrzebuję się wyżyć.
Bądżcie ze mną.
S.