Moje życie to ciągła gonitwa. Oglądam się za siebie.
Wiecznie. Słyszę moje imię. Jego głos. Nie chcę go słyszeć. Krzyczę, żeby
przestał. Milknie razem z trzepotem skrzydeł kilku gołębi odstraszonych
hałasem. Gdziekolwiek nie spojrzę - widzę go. Dokładnie takiego samego, jakiego
zapamiętałam sprzed roku. Po raz kolejny rozdzieram spokój szarego
listopadowego dnia moim krzykiem. Boże, zabierz go. Nie chcę go oglądać. Nie
mogę. Nie jestem w stanie.
Nie potrafię. Krzyczę. Boże.
Garstka ludzi spieszących za swoimi sprawami szybko odwraca
ode mnie wzrok. Próbuje ukryć strach.
Ludzie się mnie boją. Myślą, że jestem opętana, że zaraz ich
zaatakuję. Jestem potworem. Straszydłem, o którym opowiada się niegrzecznym
dzieciom. Wyzwalam w innych strach. Czym różnię się od przestępców, morderców?
Niewidzialna ręka oplata moją szyję. Nie mogę oddychać.
Tonę. Tonę. Tonę. Upadam.
Nie mogę upadać. Muszę wstać. Muszę iść go odwiedzić.
Nagle jakaś siła sprawia, że nogi same mnie niosą. Nie mam
pojęcia jak tam trafiłam.
Niczym robot wypowiadam zaprogramowane we mnie trzy słowa.
- Mały znicz proszę.
Budzę się zlana potem. Moją czaszkę rozdziera krzyk. Ale
nikt nie krzyczy. Nikogo tu nie ma. Jestem tylko ja. Ja i moja schizofrenia
paranoidalna.
Zerkam na telefon. Siedemnasty listopada. Rok. Pieprzony
rok.
Muszę iść.
Muszę iść go odwiedzić.
półtorej roku temu
- Ja, Krzysztof, biorę ciebie Stefanio za żonę i ślubuję ci
miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Aż do śmierci.
~
Potrzebuję się wyżyć.
Bądżcie ze mną.
S.