sobota, 9 kwietnia 2016

#1. Młody był, Bogiem był i gnał wolny tak.


- Mały znicz proszę. - wypowiadam charakterystyczną formułkę, nawet nie racząc spojrzeniem siwowłosej sprzedawczyni. Nauczyła się już, że nie ponarzeka ze mną na pogodę, nie obrzuci komplementem, ani nie zagada o rodzinę. 
Czasem mam wrażenie, że przez wytworzony wokół mnie mur ludzie ledwo co mnie dostrzegają. Albo nie chcą widzieć. Chyba to drugie.
Idę wydeptaną ścieżką przez cmentarz, starając się nie biec. Jest już po 16, więc ponura aura listopada zawładnęła moim malutkim światkiem. Ciemno, smutno, zimno, pusto. Jak w moim sercu.
Widzę go. Jest tutaj. Stoję obok niego. Milczy. Od roku. Kilka metrów pod ziemią.
Zapalam znicz i stawiam go obok kilkudziesięciu innych. 
Jestem w amoku.
Nie jestem pewna, czy sama usiadłam na ziemi, czy ktoś mnie na nią popchnął. Dotykam zimnego marmuru wyobrażając sobie, że to jego ciepła skóra. 
Całuję go, w myślach mając jego usta.
Płaczę.
Może otrze moje łzy.
Nie otrze.
Bo nie żyje.
Już nigdy tego nie zrobi.
Bo nie żyje.

- Wiesz, Krzysiu, dzisiaj wyjęłam twoje zdjęcie tylko pięćdziesiąt sześć razy. To o dwa mniej, niż wczoraj. - mówię, albo szepczę. Albo krzyczę. Nie wiem. - Ale muszę ci się przyznać, że dalej śpię z twoją koszulką. Tak, tą którą dostałeś ode mnie na dziewiętnaste urodziny. Wiem, że to był gówniany prezent. Więcej tego nie zrobię.

Może dlatego, że nigdy więcej nie będziesz miał urodzin.
Nie.
Nie.
Boże, dlaczego.

- Za trzy tygodnie twoje urodziny, Krzysiu. Obiecuję ci, że tego dnia sprawię ci wspaniały prezent. Wyrzucę ten okropny obraz, który dostaliśmy z okazji ślubu od twojej matki. Wiem, że nigdy ci się nie podobał. Mi też nie. - wpatruję się w pustkę. Moje serce już nie bije. Czy ono kiedykolwiek biło? Przestało bić dokładnie rok temu. Moje serce jest tuż obok mnie, zakopane parę metrów pod ziemią. 
Strumień łez na moich policzkach nie robi już na mnie wrażenia. 

- Krzysiu...

Krzysiu, nie zostawiaj mnie...


- KRZYSIEK, PRZESTAŃ, WRÓĆ, BŁAGAM CIĘ, WRÓĆ DO MNIE I NIGDY JUŻ MNIE NIE ZOSTAWIAJ! - krzyczę, wrzeszczę, kopię, rzucam, płaczę. Naraz.

Zostawił mnie.
Od roku nie wraca.
Poszedł.
Wyszedł.
Nie wrócił.
Zostawił.
Odszedł.
Kurwa mać.

- Krzysiu, obiecuję ci, że już nigdy nie przesolę twojej ulubionej ogórkowej, przestanę robić smugi na oknach i nauczę się w końcu robić taką szarlotkę, jak twoja mama, ale wróć do mnie. Rozumiesz? - uderzam pięścią w czarny marmur, raniąc sobie dłoń. Nie obchodzi mnie to. On musi do mnie wrócić.

Ale nie wróci, uświadom to sobie, dziewczyno.

- Przepraszam, miałem wrażenie, że ktoś krzyczy. - mówi jakiś głos za mną. Obracam się i rzucam wysokiemu mężczyźnie jedynie pogardliwe spojrzenie. Widząc brak odpowiedzi z mojej strony, zamiast się speszyć i odejść robi krok w moją stronę.
O krok za dużo.
- Po roku w końcu zdobyłem się, żeby odwiedzić grób przyjaciela. To już rok, odkąd go nie ma... A ja dopiero teraz byłem w stanie tu przyjść... - nie obchodzi mnie co powiedział, nie chcę go słuchać, mam to gdzieś. Ale on dalej mówi, czym doprowadza mnie do szewskiej pasji. Przeszkadza mi. Nam. Mi i Krzyśkowi.
- Rok temu... Rok temu jakiś wariat wjechał w niego na zakręcie...

Zrywam się jak opętana. Mijam zdezorientowanego i biegnę ile sił. Wracają moje demony. 
Głosy.
Głosy.
Głosy wszędzie.
Szydzą ze mną.
Wołają mnie.

Nie chcę.
Nie chcę pamiętać.
Ratunku.

Boże.

Jestem już w mieszkaniu.
Od trzech godzin na przemian płaczę i krzyczę.
Rozwaliłam sobie tylko dwie dłonie i nabiłam czternastego siniaka na lewej nodze.
Bóg ze mnie szydzi. Nie dość, że zniszczył moje dwudziestotrzyletnie życie, to w dodatku nasyła na mnie demony.

Krzysiu, gdybyś tu był.
Gdybyś tu był nie byłoby żadnych demonów.
Przytulałbyś mnie teraz.
A obok nas biegałaby nasza mała Tosia.
Tosia, która nigdy się nie urodziła.

A tamten człowiek z cmentarza dalej miałby przyjaciela.

 
~*~ 
będę w soboty.
S.